Książka A. Sienkiewicza „Z Marsem na Ty” to opowieść żołnierza, który przeszedł drogę od cywila do rezerwy. Sienkiewicz opisuje w niej szczegółowo moment wejścia do koszar w Częstochowie oraz liczne manewry i życie wojskowe.
Bardzo ciekawy i dla nas cenny jest fragment w rozdziale czternastym opisującym manewry przeprowadzone w letnim „Obozie ćwiczebnym Przygłów” czy żołnierskie zabawy w restauracji „Sielanka”. Prawdopodobnie jest to jedyna tak szczegółowo zachowana relacja z życia obozowego na naszym terenie. I ten fragment pragniemy dziś przytoczyć. Książkę udało nam się zdobyć w częstochowskiej księgarni która jest podpisana przez samego autora z dedykacją dla czytelników oraz dopisek – Piotrków Tryb, dn. 27.III. 37 r.
Rozdział czternasty
„Wiosna w cywilu, różni się od wiosny w woj sku tym, że w cywilu elegancik goli się co dzień,brylantyną packa włosy, zakłada kolorową krawatkę, jasne ubranie i co wieczór innej bogdance chodzi przysięgać „miłość do grobu „, podczas gdy żołnierz wiosną, dłubiąc kawałkiem słomy w zębach, mówi sam do siebie: „jutro będzie środa“ (o ile dnia tego jest wtorek).
Wiosnę poznaliśmy po tym, że zaczęły do nas pisać te, które już przestały… A przede wszystkim poznaliśmy ją po błocie, które skumało się z nami na śmierć i życie. Obejmowało nas przy każdym „padnij” w swe lepkie ramiona. Pryskało w oczy z niebywałą zaciekłością, ,,szminkowało‘‘ nasze schudnięte, sczerniałe,- lecz jakże „wyszlachetniałe“ twarze… Tak, to była wiosna! Po kompanii zaczęły krążyć przeróżne wieści o mających się odbyć egzaminach i wyjeździć na letni obóz za Piotrków. Wreszcie nadszedł czas egzaminów.
Popisywaliśmy się znajomością dowodzenia w polu, umiejętnością rozbierania i składania broni, oraz świadomością współdziałania części w broni maszynowej i ręcznej, orientacją w mapie. Jak każdy egzamin, tak i ten pochłonął kilka „ofiar”, to znaczy kilku nie wykazało się dostateczną znajomością tej wiedzy. Odpadli w wyścigu o zaszczytne oznaki podchorążego. Ogół zdawał jednak pomyślnie. Były to dla nas rzeczy bardzo łatwe, a jeśli chodzi o t.zw. „nerw zdawania”, to mieliśmy już przecież taką rutynę, zdobytą w gimnazjach i na wyższych uczelniach, że te egzaminy nie były zmorą. Podkreślić tu muszę jedną charakterystyczną rzecz: o ile np. w gimnazjach uczono rzeczy najzupełniej zbytecznych w wielu wypadkach, rzeczy z którym i nie ma się potem w życiu żadnej styczności, o tyle w wojsku uczono rzeczy, z którym i stykał się każdy później co dzień. Przekonałem się o tym, będąc dwa razy na manewrach, jako rezerwista.
Obóz letni w Przygłowie
Po egzaminach wyjechaliśmy na obozy do Przygłowa. Maj. Zdarzały się dnie gorące, ale były też
dnie zupełnie zimne. Natura okazywała się kapryśną, jak kobieta, która sama nie wie, czy chce iść do kina, czy popłakać sobie w kąciku, czy kupić nową suknię, czy wreszcie na złość przyjacielowi swego męża, być wierną żoną. Były więc dnie, w które wszyscy stwierdzali: „Ee, to już kompletne, upalne lato.” Ale i były dnie, a nawet takich była większa część, kiedy niejeden mówił: „Gdzie jest ten maj, psiakrew, gdzie? Gdzie są te słowiki, te bzy, te noce cudne a złudne, gdzie jest miłość, gdzie dziewczyna z ustami jak malina !“
Jeżeli chodzi o dziewczyny, to owszem, były.. Były w pobliskich wsiach i pensjonatach. Były one dobrze strzeżone przez rodziny, oraz, no po wiedzmy… przez narzeczonych. Okolice, w których spędziliśmy miesiąc życia, były jakby stworzone- do… ćwiczeń wojskowych. Góry, górki, jary, parowy, kilka rzek, piachy, gliny, kamieniołomy lasy, łąki, trzęsawiska. Wymarzone miejsca do zaciągania placówek, podsłuchów, nacierania, obrony, defilady, odpoczynku i…dręczenia.
Przypominam sobie taki obrazek. Wracaliśmy z ćwiczeń dość zresztą lekkich. Szliśmy szosą wiodącą przez las. Po obu jej stronach stały wille i pensjonaty o bardzo pretensjonalnych nazwach: Riwiera, Lido, Złuda, Cudeńko, Promyk itd. Tak zwanych letniczek, albo letniaków, było jeszcze bardzo mało, ze względu na dość wczesną porę ro ku. Mimo to, tu i ówdzie widziało się spoczywające, rozleniwione ciała płci obojga, leżące na leża kach, czy hamakach.Właśnie nie było nawet powodu do jakiegoś przygnębiającego nastroju, a taki właśnie przytłoczył kompanię. I licho wie skąd się wziął… Przechodziliśmy akurat długim, drewnianym mostem, gdy nagle padła komenda z ust porucznika:
„Kompania śpiewa!“
A kompania nic. Ten i ów cichym głosem zaproponował to i owo, ale jakoś nikt nie zaczynał. Czułem, że to się źle skończy. Już chciałem zaryczeć straszliwie nasz nieśmiertelny przebój: „Daleko, daleko za górą, za rzeką…“Gdy rozległa się inna komenda: „W tył zwrot!“ Słowa uwięzły mi w gardle. Co tam później nie było!!! I chodzenie na kolanach, i czołganie się, i padanie, a potem biegiem marsz, i przełażenie przez rzeki w bród, i maski wdziej, i nacieranie i kilka defilad itd. Posłusznie wykonywaliśmy rozkazy i biegaliśmy jak stado ogłupiałych stworzeń, bo nie chcę powiedzieć zwierząt, a żadną miarą nie mogę po wiedzieć ludzi. Stanowczo nie opłacił się zbyt długi namysł nad tym, co zaśpiewać. Toteż po odbyciu ćwiczeń, które nazwę „zapobiegawczymi i oprzytomniającym i“, gdy znów padła komenda „kompania śpiewa“, jakby nakręcone automaty zaśpiewaliśmy natychmiast i to na dwa głosy…
Widocznie pół godziny wielkich wysiłków fizycznych sprzyja poczuciu wokalności… Jeżeli ktoś nie wierzy, może spróbować „we własnym zakresie…“ Pobyt w Przygłowie upamiętnił się dla nas jeszcze i dlatego, że większość ćwiczeń odbywała się nocami. Program zajęć był tak skombinowany, iż ćwiczenia zajmowały część dnia (przedpołudnia, albo pory przedwieczornej) i noc. Strasznie nas to męczyło. Byliśmy niewyspani, zmęczeni i zdenerwowani. Chudliśmy w oczach, co należy brać nie dosłownie, gdyż właśnie jedynie w oczach nie chudliśmy… Nie wiem, czy w tym czasie któryś z astronomów przyglądał się gwiazdom więcej, dłużej i baczniej, niż my. A gwiazdy, jak to gwiazdy: raz czarowały swą dziwną wyrazistością, blaskiem i fotogenicznością, a drugi raz nudziły swą niezmiennością. Patrzenie w gwiazdy jest romantyczne wtedy, gdy można w każdej chwili przestać patrzeć na nie. O tak, w tedy między widzem a gwiazdą wytwarza się nić romantyczności, czegoś kosmicznego, poza światowego, czegoś z Nirwany.
Zupełnie inaczej jest wtedy, gdy patrzysz na gwiazdy noc w noc, wbrew chęci, gdy trzęsie tobą zimno, gdy nuży cię walka z sennością, gdy wiesz, że za chwilę pójdziesz do rowu strzeleckiego wałęsać się po krzakach, a tarzać po moczarach. Jeżeli teraz spojrzę kiedykolwiek w górę ku gwiazdom, to zawsze przychodzą mi na myśl ci, którzy hen, hen, daleko, czołgają się w tej chwili po bagnach, potykają po bezdrożnych leśnych zakamarkach, w dłoni ściskają karabin z osadzonym na nim bagnetem, a na plecach dźwigają naładowany tornister… Tak bracia moi, jestem zawsze przy was ! Przy was, którzy jesteście rozsiani po różnych pułkach, na różnych krańcach Ojczyzny!!! Zresztą nie tylko wtedy jestem przy was, gdy patrzę na gwiazdy. Nie. Dygotanie z zimna, nasiąkanie deszczem, litry potu wylanego w dni upalne, głód, trud, pył i kurz wchłaniany na szosach różnych powiatów i województw, odparzenia, obtarcia, klątwy i śmiechy, przygnębienia i humory, stały się tworzywem, z którego powstał cement, tak mocno nas wszystkich, nas żołnierzy Polski zespalający na zawsze, czyniący z nas rodzinę jednej matki, dla której ponosiliśmy te ofiary.
Zabawa żołnierska w restauracji „Sielanka”
Mimo tak licznych ćwiczeń nocnych, mimo wielkiego wyczerpania fizycznego, mimo zobojętnienia na wszystko, dowódca kompanii zaprojektował zabawę. Miała się odbyć w restauracji posiadającej obszerną salę taneczną, dość dobrą obsługę, orkiestrę i opinię. Lokal ten nazywał się „Sielanka”. Różnie różni zapatrywali się na tę zabawę, ale ostatecznie dowódca życzył sobie, więc zabawę urządzono.
Na ścianie powieszono wycięte z tektury olbrzymich rozmiarów nasze oznaki: „S. P. R.“ (Szkoła Podchorążych Rezerwy). Sproszono trochą gości z pobliskiego Piotrkowa i… zabawa zaczęła się… Orkiestra pituliła tęskne i nietęskne tanga, przeplatając je wrzaskliwymi fokstrotami, Po sali krążyły pary. Dziwne to były pary. Panie miały wyraz twarzy, jakby spełniały czyn charytatywny. Panowie (w tym wypadku my) mieli jota w jotę ten sam wyraz twarzy…Różnica była ta, że myśmy mieli prawo do takich min. Upoważniały nas do tego nasze kilowe, gwoździami podbite buty… Inna rzecz, że do przyjemności nie należy moment, kiedy taki but przygniecie miniaturowy pantofelek.
A to mogło się zdarzyć. Tym bardziej, że ten i ów zajrzał do butelki, szukając na jej dnie obrazu dni minionych, do których mieliśmy wrócić za cztery miesiące. Woda ognista dodała wszystkim animuszu. Pomału nastrój zrobił się żywszy, towarzystwo rozkrochmaliło się. A jednak coś w tym wszystkim było nienaturalnego. To nie była zabawa! Nazajutrz Geniek orzekł, że zabawa należałaby do udanych, gdyby w czasie jej trwania padła komenda: „alarm…“ Wówczas tańczący przeprosiłby na momencik partnerkę, skoczyłby na jednej nóżce do baraków, odległych zaledwie o kilometr, spakował manatki, władował na plecy, wdziałby hełm, wziął karabin i przybiegłby dokończyć miłej pogawędki, czy rozkosznego walca. Tak, toby była zabawa z niespodziankami. Ewentualnie mógł być zarządzony nad ranem biały mazur w maskach gazowych. To też byłoby nieco oryginalne.
W ogóle projektów było sporo na temat urozmaicenia zabawy. Między innym i był projekt, ażeby zademonstrować zebranym, miłym gościom, przepisowe wczołganie się po ścianie na środek sufitu, albo narysować na wodzie mapę okolicy, ewentualnie zainscenizować raport karny. Jedynie obawa, że może nie będziemy dobrze zrozumiani, wstrzymała nas od wykonania powyższych planów. A szkoda. Mogło być tak wesoło! Zabawa skończyła się około 12-tej godz. w nocy, a w pięć godzin potem kompania stała na zbiórce do porannego raportu.
W ciągu ćwiczenia brzmiała nam jeszcze melodia Tangolity. Nawet chwyty bronią wykonywaliśmy jakoś tak w rytm zasłyszanych melodii, a zwroty robiliśmy zupełnie jakby to był konkurs na najlepiej wykonane tango. Nie zdziwiło nas tedy absolutnie, że szef „rzucił kompanią” kilkakrotnie o ziemię, zakrakawszy „padnij”. Ponieważ rozkaz ten powtarzał z dziesięć razy, a my naturalnie za każdym razem padaliśmy coraz bezwładniej, przeto przyszło mi na myśl, że padając wytłoczymy rów strzelecki do postawy stojącej…
Na szczęście ziemia okazała się twardszą od naszych ciał, a szefowi znudziło się nasze padanie, więc dla odmiany przegonił nas sto metrów w przód, a potem z żelazną logiką… sto metrów w tył. W ten sposób oprzytomnieliśmy całkowicie tak dalece, że żaden z nas nie mógł sobie przypomnąć ani jednego taktu z zasłyszanych melodii…”
Kolejna część opowieści z przygłowskiego obozu ćwiczebnego ukaże się niebawem na łamach naszej strony internetowej.
Warszawa : J. Grajter, 1937 (Warszawa : „Zgoda”)
Czytaj więcej:
Szukamy starych zdjęć, wspomnień, pamiątek związanych z Przygłowem
W Kałku spaliło się sześć osad gospodarskich [1922r]
Kaplica św. Idziego w Nowej Wsi (dawniej Robakówku)